„To, co ja przeszedłem, to absolutny cud, że żyję!”
W wywiadzie przeprowadzonym przez pochodzącą z naszej miejscowości s. Halinę Pierożak, o swoich losach opowiada Pan Bolesław Mol, urodzony w 1923 roku na Górnym Śląsku. Podczas II wojny światowej kilka razy znalazł się w niebezpieczeństwie śmierci. Należał do AK, był więziony, przesłuchiwany i torturowany przez gestapo, a następnie przez Czechosłowację i Austrię wywieziony do Niemiec. Po zakończeniu wojny dotarł do Włoch, a stamtąd w sierpniu 1945 roku wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie mieszka do dziś.
„To, co ja przeszedłem, to absolutny cud, że żyję! Dziękuję Bogu, że mi dał tyle i aż dotąd mnie zachował.” – Bolesław Mol
Urodziłem się 3 sierpnia 1923 roku na Górnym Śląsku w Brzezince koło Mysłowic. Brzezinka była duża, miała trzy szkoły, szpital, fabryki, w sumie 6 tysięcy mieszkańców. Gdyby nie wojna, nasza wioska byłaby miasteczkiem…. Uczęszczałem do szkoły powszechnej „Na Morgach” – to jedna z dzielnic Brzezinki. W przedszkolu uczyły nas siostry zakonne. W szkole klasy były liczne, do każdej należało blisko 50 osób. Nie mieliśmy stolików i krzesełek jak dziś, tylko duże ławki na kałamarze. Byłem dobry z historii i z geografii, ale miałem problemy w rachunkach. Bez problemu przechodziłem z klasy do klasy, tylko ten jeden przedmiot, rachunki, był moim utrapieniem. Do szkoły chodziłem boso.
Jak wspomina Pan rodziców?
Mój ojciec był urzędnikiem. Pracował w Zakładach Ubezpieczeń Społecznych w Królewskiej Hucie, później Królewska Huta przyłączyła się do Chorzowa. Tato był bardzo zdolny, znał 4 języki: polski, niemiecki, francuski oraz rosyjski. Miał również talent muzyczny i prowadził chór „Wanda” w kościele. Należał też do Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. Mama zajmowała się domem, nie potrafiła pisać ani czytać po polsku, ale dobrze posługiwała się tym językiem w rozmowie. Kiedy przychodziły do domu listy w języku polskim to my czytaliśmy je mamie. Ona znała bardzo dobrze język niemiecki, gdyż urodziła się z zaborze pruskim. Nazwisko panieńskie matki to Kubica. Dziadkowie Kubicowie nie byli takimi patriotami jak rodzice ojca, a zwłaszcza jak babka Molka, która w stodołach potajemnie uczyła po polsku dzieci z okolicznych miejscowości, należących wcześniej do terytorium zaboru pruskiego. „To była prawdziwa Polka!!!”
Mieszkaliśmy w mieszkaniu gminnym, tato jako urzędnik miał je przydzielone.
Kiedy Pana tato został urzędnikiem?
Kiedy tylko Śląsk wrócił do Polski. On zdawał egzaminy, znał bardzo dobrze język polski. Był Ślązakiem i u niego w domu wszyscy mówili po polsku. Wtedy w Polsce, niestety, było bardzo niesprawiedliwie, urzędnik zarabiał ogromne pieniądze, a inni różnie… Tato bez problemu mógł utrzymać naszą rodzinę i opłacić służącą. Była nią Polka, dochodząca do domu, w którym mieszkaliśmy, pomagała mamie w wychowaniu dzieci.
Proszę przybliżyć sytuację Śląska, jaką Pan pamięta sprzed II wojny światowej.
Mój ojciec urodził się na Górnym Śląsku, a pamiętajmy, że Górny Śląsk był pod zaborami długi czas, i wielu Ślązaków zrobiło się Niemcami. Do czasów Hitlera żyliśmy z Niemcami na Górnym Śląsku w zgodzie, oni mieli tam szkoły, rozmawiali po niemiecku, mieli swoich posłów w Warszawie. W 1933 roku, kiedy Hitler doszedł do władzy, wiele się zmieniło. Hitlerowcy robili bojówki, my musieliśmy uważać. Nie wiadomo było z kim się rozmawia, czy to Polak, czy Ślązak czy Niemiec? W Polsce zaraz po I wojnie nie można było wysiedlić wszystkich Niemców. Działały huty, kopalnie, trzeba było zostawić inżynierów, by zakłady nadal mogły prosperować. Było też wiele kościołów poniemieckich, ewangelickich.
Co chciałby Pan powiedzieć o dzieciństwie?
Dzieciństwo to najlepszy czas, kojarzy się przede wszystkim z mamą i tatą. Byłem najstarszy z rodzeństwa, miałem cztery siostry i brata, nasze imiona to: Bolesław, Kazimierz , Stanisława, Lidia, Genowefa, Ewa. Ojciec dawał wszystkie imiona polskie… Obecnie tylko ja żyję, pozostali umarli. Kiedy przyjechałem do Anglii napisałem do urzędu w Londynie, by zbadano skąd pochodzi moje nazwisko: Holandia, Anglia i Francja w tych krajach jest najwięcej Molów, ale ja czuję się Polakiem.
Czy jako najstarsze dziecko zajmował się Pan młodszym rodzeństwem?
Nie. W domu mieliśmy służącą i ona pomagała w opiece nad rodzeństwem.
Jak Pan wspomina czas szkoły?
Nasz nauczyciel pochodził z krakowskiego i był legionistą Piłsudzkiego. Skończyłem tylko szkołę powszechną gdy miałem 14 lat. Nauka w niej trwała siedem lat. Ojciec zapłacił wstępną opłatę do gimnazjum ale ja „przepadłem”.
Co to znaczy?
„Wysypałem się” na rachunkach i nie dostałem się do gimnazjum. Szkołę Powszechną skończyłem dwa lata przed wybuchem II wojny światowej. Zacząłem się uczyć zawodu auto ślusarza w Brzezince, trwało to rok.
Co było dalej?
Wybuchła II wojna światowa, która szykowała się już od kiedy Hitler doszedł do władzy. Miałem wtedy 16 lat. Wojna wybuchła w piątek, a my już w niedzielę z całą rodziną uciekaliśmy. Zamknęliśmy dom, zostały dywany, meble i inne rzeczy… Uciekaliśmy przed Niemcami, piechotą w kierunku Warszawy. Ojciec bardzo się bał, bo wcześniej brał udział w III Powstaniu Śląskim. W I oraz II Powstaniu nie brał udziału, gdyż wtedy jako żołnierz niemiecki był w niewoli francuskiej. Dobrze, że zdążyliśmy dotrzeć w okolice Warszawy. Ojciec miał pieniądze, był przecież urzędnikiem, zapłacił i zatrzymaliśmy się w jednym z gospodarstw… Pamiętam, że kiedy byliśmy w tym domu i jedliśmy, nagle zauważyliśmy w oddali strzelaninę i uciekających ludzi. Ojciec powiedział: „To Niemcy!” Pożegnał się z mamą i rodzeństwem, zabrał mnie, najstarszego syna. W pośpiechu pomyliliśmy buty. Ja wziąłem jeden siostry i jeden taty, a on jeden mój i jeden siostry. Biegliśmy w kierunku Wisły, zdążyliśmy obaj wsiąść na prom, ale już boso, śpiesząc się, zgubiliśmy buty . Kiedy przeprawiliśmy się na drugą stronę rzeki, ojciec kupił chleb i rozpoczęliśmy wędrówkę w kierunku Mielca. W drodze po drugiej stronie Wisły zauważyliśmy w jednej miejscowości domek na górze, zapukaliśmy i weszliśmy do niego prosząc o nocleg, choćby w stodole. Gospodarz powiedział nam, gdzie jest szopa i zgodził się, że na nasz nocleg. Weszliśmy, położyliśmy się w słomie i zasnęliśmy. Następnego dnia poprzez las dotarliśmy do stacji kolejowej, nie pamiętam nazwy tej miejscowości. Pytaliśmy o pociąg do Lwowa. Przyjechał pociąg, ale było tak dużo ludzi, że nie mieliśmy żadnych szans, żeby wejść do środka. Chcieliśmy znaleźć się jak najdalej od Niemców, na wschód. Czekając na kolejny pociąg ojciec zauważył mnóstwo ludzi będących w oddali poniżej oraz konie, taczki i wozy. Domyśliliśmy się, że to koszary. Ojciec mówi: „Chodź idziemy zobaczyć!” Poszedł zameldował się do pułkownika, poprosił o buty, dostaliśmy je oraz chleb i suchary. Wróciliśmy, żeby czekać na pociąg. Naraz pojawiła się na niebie eskadra niemieckich samolotów, rozpoczął się atak pierwszych bomb. Razem z tatą padliśmy na ziemię pomiędzy koła pociągu, z boku stała maszyna – lokomotywa, kiedy bomba spadła, widziałem tylko połowę maszynisty… Ojciec powiedział: „Nie będziemy czekać, teraz już na pewno pociągi nie pojadą do Lwowa!” I zaczęliśmy biec. Zatrzymał nas żołnierz, poinformował, że minują mosty. Tato miał dokumenty „w drugim powołaniu do wojska”, został wylegitymowany i pozwolono nam pójść dalej. Dotarliśmy do Jarosławia, a następnie poszliśmy pieszo w kierunku Zamojszczyzny. Kiedy szliśmy, w pobliżu taborów wojskowych ktoś zawołał mojego ojca: „Stanik”(tato miął na imię Stanisław). Był to Żyd z naszej wioski, który znał ojca. Powiedział: „Wsiadajcie na tabory”. Razem z nim dojechaliśmy w okolice Żółkwi. On stamtąd pojechał w kierunku Lwowa, a my poszliśmy dalej na wschód. Tato zdecydował, że pójdziemy w stronę Węgier i Rumunii. Doszliśmy aż do Brzeżan. Ojciec widząc, że jest tam wojsko, poszedł do kwatery, zameldował się i przedstawił swoje dokumenty odnośnie mobilizacji wojskowej. Zapytał, czy ja też mógłbym z nim zostać, ale otrzymał negatywną odpowiedź, gdyż nie miałem 18 lat, byłem za młody by wstąpić do armii. Zgłosiłem się jako ochotnik w przedziale od 16 do 18 lat, młodych ochotników było około 30. W Brzeżanach rozstaliśmy się z ojcem. Nie widziałem go przez kilka następnych lat.
Jakie były Pana losy po rozstaniu się z tatą?
Wojsko, do którego dołączyłem, wyruszyło by dostać się do Rumunii lub do Węgier. Niektórzy oficerowie wywozili z Polski cenne rzeczy, obrazy i inne wartościowe przedmioty. Woźnica taboru, wyrzucił część tych rzeczy, które nie były koniecznie potrzebne, jak zastawy stołowe oraz inne przedmioty kuchenne i zabrał nas na wóz. Rosjanie wkroczyli do Polski. Spotkaliśmy ich. Mówili, że przychodzą do nas z pomocą. Nie wpuszczono naszego oddziału ani do Węgier, ani w stronę Rumuni z powrotem poszliśmy w kierunku Lwowa, miasto się broniło, by odeprzeć atak Niemców. Rosjanie rozbroili nas we Lwowie, przyszedł do mnie jeden z ich dowódców, powiedział mi, że jestem młody i chciał mnie odesłać do hufca pracy. Miałem szczęście. Uciekłem…
Gdzie Pan uciekł?
Dotarłem do Rawy Ruskiej, tam zostałem zatrzymany przez Niemców, zabrali mnie do niewoli. Po drodze zatrzymywali coraz więcej Polaków i dołączali do niewoli. Kiedy dochodziliśmy do Lubaczowa było nas już około 1000. Niemcy kierowali się w stronę Sanu, a my dotarliśmy do Jarosławia. Przechodziliśmy przez miasto koło szpitala. Pamiętam, w oknach stali ranni żołnierze w szpitalnych białych ubraniach i krzyczeli: „Niech żyje Polska! Niech żyje Polska!” Mój Boże to była radość!!!
Czy w Jarosławiu byliście długo?
Zostaliśmy zaprowadzeni na boisko sportowe, na którym stało nas, tysiące niewolników… Nagle ktoś położył rękę na moim ramieniu i powiedział do mnie po śląsku: „Co ty tu robisz smarkoczu?” Był to kuzyn mojego ojca, Wiktor Mol. Zapytałem: „A wy co tu robicie wujku?” Wujek powiedział, że jest żołnierzem… Dał mi złotówkę, kupiłem sobie dwie bułki, poza płotem boiska noszono kosze z piekarni i można było kupić pieczywo. Czekaliśmy co będzie dalej. Przyniesiono jedzenie z kuchni wojskowej, nie miałem żadnego naczynia, by nabrać pożywienia. Wyczyściłem zwykłą puszkę tak, jak potrafiłem i poszedłem. Pan Bóg nade mną czuwał, to czułem cały czas. W Jarosławiu byliśmy tylko 20 godzin.
Dokąd udaliście się?
Zaprowadzono nas na stację. Pamiętam, że zaczął padać deszcz. Żołnierze austriaccy, którzy nas pilnowali powiedzieli, że możemy pójść bez płaszczów na perony. Idąc, zauważyłem drzwi, popchnąłem je i się otworzyły… Pan Bóg dał mi szansę: „Uciekaj!” Przeskoczyłem na trzeci peron, patrzę, a w pociągu pełno twarzy cywilnych, dorosłych, dzieci, a najwięcej starszych osób. Wszedłem do tego pociągu. Znów miałem szczęście! Usiadłem, patrzę, a obok mnie jest ksiądz, ubrany na czarno, na głowie miał kapelusz. Zapytał mnie: „Co tu robisz?” Odpowiedziałem: „Uciekłem z niewoli!” Ksiądz widząc, że mam wojskowe buty i spodnie, poszedł gdzieś na chwilę i przyniósł koc. Przykryłem nim nogi. Miałem wielkie szczęście, gdyż za jakieś 10 -15 minut pojawiła się żandarmeria niemiecka. Stanęli w drzwiach, ja udawałem, że śpię. Porozmawiali i poszli dalej. Później ksiądz zapytał mnie jak mam na imię i powiedział, że jedzie do Tarnowa, gdzie będzie wysiadał. Jechał w odwiedziny do swojej matki. Zaproponował mi pomoc. Umówił się ze mną: „Kiedy ja wysiądę na stacji, ty za niedługo wyskocz z pociągu, będę na ciebie czekał pod mostem. Nie jedź do Krakowa, bo będą kontrole!” Tak zrobiłem. Wyskoczyłem z pociągu, a ksiądz czekał na mnie pod umówionym mostem. Zabrał mnie do swojej mamy, mieszkającej na wiosce w okolicach Tarnowa. Mogłem się wykąpać, zjeść i odpocząć. Następnego dnia, ksiądz pokazał mi drogę gdzie pójść dalej. Poszedłem w kierunku Wisły, doradził mi, by kierować się do Puszczy Niepołomickiej i tak postąpiłem. Kiedy wyszedłem z Puszczy, zauważyłem dom, dotarłem do gospodarza i powiedziałem, że jestem uciekinierem, że idę do domu na Śląsk, jestem głodny, zapytałem czy mogę dostać coś do zjedzenia. Napotkany gospodarz poinformował mnie, że ma dwóch synów na wojnie, 19 letnią córkę w domu, a w polu ziemniaki do wykopania. Spytał: „Czy mógłbyś zostać i mi pomóc?” Zostałem na cały miesiąc, pomogłem, on kupił mi ubranie. Po wykopkach ziemniaki woziliśmy koniem do Krakowa oraz do Wieliczki na sprzedaż na tzw. „czarnym rynku”. Polacy są życzliwi, potrafią pomagać! Kiedy zbliżała się uroczystość Wszystkich Świętych zaplanowałem, że pójdę do domu. Szedłem od strony Krakowa, w jednym dniu przeszedłem około 50 kilometrów. Wyruszyłem bardzo wcześnie rano w kierunku Jaworzna, a stamtąd już było widać Brzezinkę, która leżała na pograniczu województwa krakowskiego i śląskiego. Zostałem zatrzymany przez niemieckiego żołnierza, wytłumaczyłem się, że idę do domu i zostałem puszczony. Najpierw dotarłem do domu dziadka Kubicy, zapukałem i dziadek otworzył mi. Zdziwił się, że jestem. Zapytałem, co słychać u mamy. Poinformował mnie, że matka nadal przebywa tam, gdzie mieszkaliśmy do czasów wojny czyli w „starej szkole” i że wszystko u niej jest w porządku. Następnego dnia poszliśmy do niej razem, ucieszyła się. Następnie musiałem zameldować się do gminy, do Niemców. Pytali mnie o ojca, powiedziałem, że nie wiem gdzie jest. Kłamałem, nie mogłem powiedzieć im, że ojciec poszedł do wojska. Gdybym się nie zameldował, nie dostałbym kartki na jedzenie, tam już rządzili Niemcy. Mieszkałem z mamą, wspierałem ją. Przed Bożym Narodzeniem zostaliśmy wysiedleni z budynku szkolnego. Przeprowadziliśmy się do gospodarza. Pewnego dnia zapukał mężczyzna i szukał mamy. Przyniósł list od ojca ze Lwowa. Była to piękna chwila, bo dowiedzieliśmy się, że żyje. Ja w późniejszym czasie pisałem z Niemiec do Lwowa na podany adres, a konkretnie do Kościoła Karmelitów we Lwowie, bo tam ukrywano tatę. Dostałem odpowiedź: „Ojciec pana wyjechał na wakacje do Sowietów do Fińskiej Karelii.” Dowiedziałem się później, że dopiero stamtąd dostał się do wojska polskiego. Ja cały czas pracowałem u Słabego w Mysłowicach, w betoniarni. Praca ciężka, ale pieniądze były dobre. Pracowałem aż do 1943 roku.
Co się wydarzyło, że przestał Pan pracować?
Spotkałem kolegę, który opowiedział mi o działającej organizacji podziemnej AK. Wiedziałem, że jest organizacja AK, ale nie miałem szerszych informacji na ten temat. Razem z kolegą Tadkiem w Sosnowcu na „Pogoni” złożyłem przysięgę do służby w Armii Krajowej na ryngraf Matki Bożej i wtedy zacząłem się ukrywać. Wiedzieliśmy, że będzie powstanie…